niedziela, 29 listopada 2009

głucho ciemno mroczno

Wszyscy już śpią, tylko ja snuję się po nocy bezcelowo, bezszelestnie, zupełnie niepotrzebnie. Dzień minął nie wiadomo kiedy - dużo pracy, potem szum i zamieszanie, teraz cisza. Bardziej martwi mnie jednak to, że minął listopad, a ja nawet nie spostrzegłam kiedy to się stało. Jutro już jadę do domu - właściwie to dzisiaj, już za kilka godzin. Skrupulatnie zaplanowałam przyszły tydzień - wyznaczyłam sobie kilka zadań, które chcę zrealizować. Taka mała praca domowa wspomagająca samodyscyplinę i kontrolę nad czasem, który zaczął przeciekać mi przez palce.

Przed świętami mam jeszcze jeden cel, a właściwie obowiązek doprowadzenia siebie do normalności. Nie przebierając w słowach: roztyłam się - a co za tym idzie - czuję się jak taki mały słonik bądź hipcio. Może to i słodkie, ale z pewnością nie satysfakcjonujące. Przekroczyłam wciągu ostatnich dwóch miesięcy wagę krytyczną.... Kolejne dwa tygodnie: dieta norweska (?) czyli jajka, grejfruty i warzywka. Do Bożego Narodzenia muszę wrócić do swojej wagi... Zrobiłam sobie też dziś mały odwyk - zero papierosów. Właśnie sobie przypomniałam :/

Zastanawia mnie moja nieuwaga, straciłam kontrolę nad swoim ciałem - a to rzadko mi się zdarza. Pięć nadprogramowych kilogramów to już nawet nie nieuwaga, a zaniedbanie - wręcz haniebne z mojej strony.... A tak poważnie - wiele się zmieniło - już od 13 roku życia potrafiłam precyzyjnie wyliczyć ilość spożytych w ciągu dnia kalorii - a wiele ich nigdy nie było. Komponowałam posiłki, planowałam menu na całe miesiące, kombinowałam jak uniknąć jakiegokolwiek jedzenia... Obsesja na punkcie figury i nieustanne kompleksy. W lustrze widziałam brzydką, grubą dziewczynę, która nic w życiu nie osiągnie, której nikt nie pokocha. Różne takie pomysły przychodziły mi wtedy do głowy. Dziś umiem sobie radzić z kompleksami, z tym wszystkim, co jest złe, co mi się nie podoba. Kiedyś - to była nieustanna wałka, ciągłe wyrzeczenia i znęcanie się nad własnym organizmem. Brak substancji odżywczych, brak witamin - czegokolwiek, co jest przecież niezbędne. Miesiącami potrafiłam nie jeść, po czym dwa-trzy tygodnie jadłam wszystko, co wpadło mi w ręce. Słodkie, tłuste, jakiekolwiek - ważne by do siebie nie pasowało, by powodowało mdłości... Przypłaciłam to szpitalem, ubytkami na zdrowiu i takie tam inne. Ostatecznie nigdy nie osiągnęłam wymarzonej wagi, nigdy nie byłam tak szczupła, jak chciałam... A teraz? Pięć kilogramów? Kiedy to się stało i jakim sposobem? Znając życie to z pewnością wina codziennych obiadów, jedzenia "na mieście", zbyt dużej ilości tłuszczów i węglowodanów... Basta - jutro woda niegazowana i zielona herbata, a od poniedziałku grejfruty.

A choroba na którą cierpiałam to niby bulimia była, ale nigdy chyba w aż tak ostrym stadium żeby zagrażała mojemu życiu. Ciekawa jestem jak wtedy wyglądałam. Podobno nie najlepiej - zero biustu, żadnych kształtów, za szerokie ubrania...

Piszę trochę o bzdurkach, bo siebie właściwą chciałabym ominąć. Właściwie kłopoty spędzające mi sen z powiek rozwiały się i przepadły gdzieś w zakamarkach pamięci. Ciągły brak pieniędzy i mnożące się wydatki nie martwią mnie - widocznie już się przyzwyczaiłam. Kontakty interpersonalne i jakiekolwiek związki międzyludzkie niszcze sama, z
nieprzymusznej woli - więc nie mogę mieć o to do nikogo pretensji... Pakuję się w tarapaty, bez pewności czy właśnie to jest mi niezbędne i nie mogę się skupić na nauce. Poza tym żyję, funkcjonuję i jakoś to idzie.

Właściwie to chciałam napisać, że dzień był udany: spędziłam go sama z sobą - nikt mi nie przeszkadzał, nikt nie zakłócał ciszy którą się otoczyłam wewnątrz siebie. Dziękuję.

Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz