niedziela, 28 sierpnia 2011

pociągiem, jak na andrzejki jechalam

Dziś zasnę bez problemów... Jestem wykończona, padam z nóg... Tylko jeszcze przed komputerem, jeszcze nie chcę go wyłączyć, jeszcze na coś czekam... Oczy zamazane kleją się nieugięcie i kawa nie pomogła i książka mnie nuży. Tylko pocztę sprawdzam i po blogach łazęguję, szukając sama nie wiem czego. Czesiu milczący dziś cały, za to z Martą rozmawiałam, pół dnia nam to zajęło. I Michał wspominał, że wpadnie na jesień do Londynu...

Tak przytulić się do poduszki, zamknąć oczy i zasnąć - przyśnić coś nieprzyśnionego... "Czarny chleb i czarna kawa" po pokoju się snuje przypominając, co było. Czasy zamierzchłe - początek studiów... I pociągi mi się marzą - podróże długie z książką na kolanach, wśród ludzi których nie znam - a poznać mogę. Świat wiruje zza szyby w zieleni i w błocie, czasem w kroplach deszczu. A zimą biała pierzyna lasy spowija w zadumie...
Pamiętam zimę taką, gdzie w jeden wieczór - już po zajęciach - biegłam po kwiaty. Rynek Jeżycki w światłach latarni tonął, ludzie uciekali przed zimnem chroniąc się w ciepłych mieszkaniach. I ta pani - kwiaciarka - pakująca mą róże szczelnie w okowy papieru. "Niech pani uważa, mróz kwiatom szkodzi". Przede mną długa podróż w nocnej zawierusze. Ten zapach pociągu, nigdy go nie zapomnę... Pociąg pełen ludzi otulonych, w ciepłych płaszczach, z szalami po szyję i w czapach chroniących przed śniegiem. Rozsiadają się powoli, szukają miejsca - pociąg wydaje się wypchany, przelewa się w gwarze niestrudzonych głosów. Jeszcze kilka sekund i pociąg rusza. Mozolnie, powoli - nabiera tępa. Płaszcze spadają, szale rozplątują swoje supły - robi się goręcej, duszniej, do niemożliwości... Siedzę z Anią, koleżanką z liceum, kiedyś mieszkałyśmy razem - któregoś lata, poznańskie losy - ale to już inna historia. Minuty mijają w roztargnieniu, przy miłej dyskusji, coś pomiędzy życiem a wspomnieniami. W powietrzu unosi się zapach - dziwny jakiś, niezidentyfikowany. I goręcej się robi i już nie mam z czego się rozbierać... Niespodziewanie, ni z tego ni z owego pod moim lewym ramieniem unosi się płomień - nieśmiały jeszcze i zamknięty w sobie. Nie zdążył się rozwinąć zgaszony butelką wody... I stało się jasne skąd to ciepło płynęło i śmiałyśmy się pół drogi z kolei państwowych które niezapowiedzianie płoną.






We Wronkach Ktoś się przysiadł i już dalej jechaliśmy razem, do mojego domu. Na chwilę tylko by tacie złożyć życzenia. Dla mamy miał być kwiatek, który jednak podróży nie przetrwał. Na stacji umarł nieoczekiwanie, w ciszy zapomniał, że istniał... Pochowaliśmy go w jednym z koszy w okowach papieru, który miał go chronić. I z prezentu nic nie wyszło...

5 komentarzy:

  1. Eh..czasem boję się Ciebie czytać. Tak kruche te Twoje słowa są...

    OdpowiedzUsuń
  2. to tylko historia sprzed lat... za Poznaniem tęsknie

    OdpowiedzUsuń
  3. wróć...będziemy we trzy leczyć smutki. desperadosem z cytryną i słowami mojego brata " nie bądź słodką idiotką. słodką możesz być, ale nie idiotką";)

    OdpowiedzUsuń
  4. mi bliżej do idiotki niestety - a smutków nie zamierzam leczyć, kiedyś same odejdą

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie aktualnie bliżej do słodkiej idiotki, tylko nadmiaru różu brak. Smutki leczę tylko z bratem, on ma niezawodne metody na mnie...

    OdpowiedzUsuń